Archiwum | Rajdy RSS feed for this section

Rajd Czterech Żywiołów, czyli: Co to jest rajd przygodowy?

29 Paźdź

16 czerwca 2012 odbył się w Kluczach sympatyczny i zgrabny rajd przygodowy. Pomyślałem, że to doskonała okazja aby opisać czym właściwie jest rajd przygodowy. Zapraszam na nietypową relacje. Nie będzie o tym jakie było tętno, gdzie mięśnie pracowały bez zarzutu, a gdzie miały strajk włoski. Nie będzie o tym jak inni gonili nas, a my goniliśmy innych. Wyjaśnię o czym mówię, kiedy mówię o rajdzie przygodowym.

Co to jest zespół?

Rajdy przygodowe to sport dla zespołów. Czasami czteroosobowych, czasami dwuosobowych.  W rajdzie Czterech Żywiołów startują teamy dwuosobowe. Ważną czynnością jest dobranie się w zespół. Czasami sami kogoś szukamy, czasami jesteśmy znajdowani. Tym razem zostałem znaleziony. Wygląda to mniej więcej tak:

  • Konrad: „Hej Arek!”
  • Arek: „Hej! Słuchaj Konrad, nie mogę rozmawiać, oddzwonię wieczorem”
  • Konrad: „Ale tylko krótkie pytanie, za tydzień jest taki rajd..”
  • Arek: „Ok!”

Co to jest dojazd? i co to jest baza?

Rajd przygodowy to coś, co (póki co) nie jest dostarczane do domu . Na rajd trzeba dojechać. Czasami można dojechać pociągiem, czasami można znaleźć transport na forum rajdowym. Najlepiej jednak dobrać się w zespół tak żeby jedna osoba posiadała urządzenie do przewożenia ludzi i sprzętu rajdowego.

Rajdy odbywają się w przeróżnych miejscach. Baza może być w dużym mieście, może być też w osadzie, w której ludzie wciąż się boją samochodów (przesadzam, ale wiecie o co chodzi). Bazą rajdu Czterech Żywiołów jest wioska Klucze. Duża wioska, prawie 6 tys. mieszkańców. Klucze znane głównie z produkcji tak zwanej „taśmy życia” leżą w bardzo ciekawym miejscu. Na prawo jura krakowsko-częstochowska, na lewo pustynia błędowska. To normalne dla rajdów przygodowych. Rajd zawsze są w ciekawych miejscach.

90% rajdów posiada bazę na szkolnej sali gimnastycznej. Także na stałym wyposażaniu rajdowców jest mata do spania i śpiwór. W Kluczach bazą jest boisko piłkarskie. W takim  wypadku, warto dobrać się w zespół tak żeby jedna osoba posiadała urządzenia do nocowanie na zewnątrz.

Co to jest odprawa? i co to jest przepak?

Przed rajdem zawsze jest odprawa. Odprawa to takie zebranie, na którym organizator opowiada dowcipy, a uczestnicy zadają śmieszne pytania. Czasami jest też co-nie-co o trasie rajdu. Największy wysiłek umysłowy trzeba podjąć aby zrozumieć rozkład przepaków. Przepak to miejsce, w którym następuje zmiana dyscypliny. Czasami na przepaku można coś zostawić, ale nic nie można na przepak przygotować. Czasami na odwrót. Czasami można wszystko.

Na rajdzie Czterech Żywiołów, na naszej trasie jest jeden przepak. W bazie przygotowujemy rzeczy na przepak. Wkładamy w skrzynię: jedzenie, picie, ciuchy na zmianę.  Skrzynię porzucamy w miejscu, gdzie organizator umieścił informację, że tu należy takie skrzynie porzucać. Ponieważ takich miejsc może być kilka dla różnych tras i różnych przepaków umiejętność uważanego czytania bardzo się przyda.

Co to jest punkt kontrolny (PK)?

Rajd polega na odnajdywaniu punktów kontrolnych.  Na starcie dostajemy mapę, na której są punkty zaznaczone i opisane (np. „skrzyżowanie ścieżek). W terenie znajduje się „kasownik”, którym dziurkujemy kartę startową. Prawidłowy układ dziurek to znak, że byliśmy w prawidłowym miejscu. Proste.

Co to jest trasa rajdu przygodwego?

Na rajdzie Czterech Żywiołów dostępne są dwie trasy. Trasa Extrim (150km, startuje 17 drużyn) i Open (80km, startuje 29 drużyn). Nasz team wystartuje na trasie Open. Dlaczego? Kwestia ochoty, podejścia, wytrenowania.  Wybór trasy na rajdzie przygodowym jest jak wybór między półmaratonem a maratonem w bieganiu, czy też dystansem mega a giga w maratonach rowerowych.

Ważne aby pamiętać, że rajd przygodowy jest sportem nieprzewidywalnym. Kilometry trasy podane są szacunkowo. Fakt, że trasa ma 80 kilometrów oznacza mniej więcej tyle, że najkrótsze i (raczej) możliwe do przybycia warianty mają 80 kilometrów.  Szacowanie ile czasu zajmie dany etap, czy cały rajd to robota jedynie dla doświadczonych szamanów. Długość trasy nie uwzględnia sytuacji, w których nie wiemy, czy lepiej zsunąć siebie i rower ze skarpy, czy też objechać dookoła. Czy sytuacji gdy nie wiemy już nic.  Jeśli przeliczymy swoje tempo z biegania i roweru i powiemy żonie, że zdążymy na obiad, to może uda się jeszcze odegrać zdziwienie: „Sobotni? przecież chodziło mi o obiad w niedzielę!”

Na rajdzie przygodowym jedna decyzja może oznaczać kilka godzin różnicy. Niewiele przed metą dwa zespoły walczą bark w bark, a potem jeden pojawia się na mecie po 1,5 godziny.  Tak było na trasie Open. Wygraliśmy z Konradem z czasem 9 godzin i 38 minut. Drugi zespół, który przez większość rajdu był tuż za nami, finalnie dotarł na metę z czasem 11 godzin i 2 minuty.  Ostatni zespół, który zdołała ukończyć całą trasę, czyli odszukać wszystkie PK miał czas 19 godzin 21 minut.  Nie był to jednak ostatni zespół w klasyfikacji, tylko 12 na 29 drużyn. Jeszcze większe różnice były na podium trasy długiej. Póki rajd trwa wszystko jest możliwe.

Co to jest etap trekkingowy?

Na rajdzie Czterech Żywiołów pierwszy etap to trekking, czyli etap biegowy. Na rajdach mamy dwa rodzaje etapów biegowych: trekking i bieg na orientacje. Trekking oznacza mapy o dużej skali i odległości między punktami liczone w kilometrach. Bieg na orientacje oznacza mapy o małej skali i odległości między punktami w setkach metrów. Etap trekkingowy może mieć 15 kilometrów i 4 PK, bieg na orientację 4 kilometry i 15 PK.

Początek to zawsze bieg w grupie, ale zadziwiająco szybko stawka się rozprasza. Podczas rajdu nie będzie czegoś takiego jak masowy kontakt z innymi uczestnikami. Z jakimś zespołem możemy się tasować, możemy też utworzyć chwiejną koalicję, która trwa dopóty wizje tego, gdzie jest kolejny PK stają się rozbieżne.

Sama nawigacja to rzecz bardzo ciekawa. Na rajdach spotkamy wyszkolonych profesjonalistów, ale większość, w tym ja, to ludzie, których profesjonalizm zaczyna się i kończy na wiedzy, co oznacza słowo „mapa”.  Uczymy się tej mapy podczas biegu, często posługujemy się intuicją, czasem mamy szczęście i trafiamy prosto na bardzo trudny punkt, czasem robimy jakąś totalną głupotę i szukamy godzinę punktu, który był banalny.  Najważniejsze jest, że orientacja sportowa daje jakieś niewiarygodne poczucie pełni. Dla tych którzy wiedzą ile endorfin wyzwala ruch fizyczny wystarczy pomnożyć to razy dwa, czyli dodać wysiłek umysłowy.

Co to jest etap kajakowy?

Po odnalezieniu 4 punków w terenie wracamy do bazy i wskakujemy na rowery. Przed nami bardzo krótki, 6 kilometrowy odcinek dojazdowy na przepak. Z przepaku bierzemy dwie butelki wody, wrzucamy do kajaka i ruszamy na spływ Białą Przemszą. Etapy kajakowe to bardzo przyjemne fragmenty rajdów. Można się potaplać w wodzie, pozwolić nogom odpocząć i po raz kolejny dokonać odkrycia: jak piękny jest świat z wodnej perspektywy.

Moje 7-letnie doświadczenie rajdowe pokazuje, że etapy kajakowe robią się coraz ciekawsze. Nawigacja jest trudniejsza, trzeba wpłynąć w dziwne miejsca czy przebijać się przez zarośla. Czasami jedną sprytną decyzją można przebić się z piątego miejsca na pierwsze. Na rajdzie Czterech Żywiołów najpierw spływamy Białą Przmeszą, potem musimy wrócić pod prąd. Mamy nakaz trzymania się koryta rzeki, czyli nie ma noszenia kajaka pod pachą. Powrót jest trudny. Nie wiadomo czy lepiej wiosłować walcząc z nurtem, czy spacerować po dnie rzeki ciągnąc kajak. Podczas takiego spaceru zahaczam o coś sterczącego i wyrywam pół pięty w moich bardzo starych butach biegowych.

Co to jest etap biegu na orientacje? Co to jest scorelauf?

Po kajaku zaczynamy biec na orientacje. Dostaję ciekawą lekcje o zdolnościach adaptacyjnych człowieka. Na bieg wyruszam w butach z urwaną połową pięty. Na początku mój bieg jest czymś pomiędzy ucieczką gangstera z postrzeloną nogą, a  radosnym pląsem dziewczynki goniącej motyle. Po jakimś czasie zapominam o problemie, a na koniec biegnie mi się tak normalnie, że nie mogę pojąć dlaczego wcześniej miałem problem.

Bieg ma formę, którą nazywa się „scorelauf”. To dziwne słowa oznacza, że nie ma obowiązkowej kolejności zaliczania PK. Musimy sami ustalić kolejność. Ważne jest aby nie biegać z jednego końca mapy na drugi, żeby nie zbiegać  z samej góry na sam dół, no i żeby żadnego punktu nie ominąć. Las w którym, odbywa się bieg jest pełen górek i skał. Jest bardzo urokliwie. Możne tu urządzić coś, co nazywa się zadania specjalne, ale to już kolejne pytanie..

Co to są zadania specjalne?

Czasem jest tak, że po dotarciu w odpowiednie miejsce nie możemy podbić PK na karcie startowej. Może być tak, że PK wisi gdzieś wysoko przypięty do skały lub liny  lub, że broni go jakiś masywny człowiek i mówi „nie podbijesz póki czegoś nie zrobisz”. Na rajdzie Czterech Żywiołów zdarza się to dwa razy. Najpierw musimy strzelić z wiatrówki do puszek. Mamy po 3 strzały i musimy trafić w dwie puszki. Konrad trafia najpierw w swoją, potem w moją. Zadanie zaliczone. Potem mamy wspinaczkę. Wspiąć się musi jedna osoba z zespołu. U nas wspina się ten, co słabo strzela z wiatrówki.

Co to jest etap rowerowy?

Wracamy na przepak i robimy szybki popas. Doświadczeni rajdowcy wiedzą, że czas na przepakach to dodatkowa dyscyplina. Często decydująca o zwycięstwie. Po napełnieniu brzuchów wskakujemy na rowery. Na etapie rowerowym mamy tą samą mapę, co na etapie trekkingowym. Nawigacja jest trudna. Duża skala powoduje, że miejsce, w którym może znajdować się punkt jest obszerne. Teren też nie jest prosty. Górki, skały, jary. Jeden zespół postanowił zostawić rowery i przeszukiwać skalistą okolicę pieszo. Punkt znaleźli, ale potem godzinę szukali rowerów. Po rajdzie baza tętni od opowieści typu „a jak wam poszedł  PK17? my czesaliśmy dwie godziny, już straciliśmy nadzieje, ale wtedy Piotrek wymyślił…”. Nam ta trudna nawigacja wychodzi bardzo ładnie. Ktoś przydzielił nam na tą upalną sobotę bardzo dużo szczęścia.

Na etapie rowerowym był też przerywnik z rowerową jazdą na orientacje. Miało to nowatorską formułę. Niewiele osób to polubiło, ale mi się bardzo podobało. Do odnalezienia było 5 PK: A,B,C,D, E. Kolejność obowiązkowa, ale na mapie nie było informacji, który punkt jest który.  Najpierw dotarliśmy na B, potem na D i w końcu na A. Mogliśmy podbić A i wrócić na B. Na mapie były jeszcze dwa nieodkryte punkty. Najpierw trafiliśmy oczywiście na E. Nie mogliśmy go podbić, ale już przynajmniej mieliśmy karty na stole i mogliśmy szybko zrobić C, potem D, potem E.

Co jest jest radość rajdowca na mecie?

Nikt tego jeszcze dobrze nie opisał. Natomiast wielu miało okazję doświadczyć. Proponuję spróbować.

Navigatoria Adventure Race 2012 – trasa speed

18 Czer

Kajaki się nam udały. Z siódmego miejsca awansowaliśmy na pierwsze. Jeden szczebel zyskaliśmy już dzięki unikatowej metodzie wodowania kajaka. Konrad podniósł kajak z trawy i wrzucił do wody. Nad głowami teamu, który rozpoczął wodowanie przed nami. Szybko i skuteczne. Kolejny team został wyprzedzony na jeziorze Orle. Śmignęliśmy obok niczym dwóch młodych bogów. Zęby wyszczerzone, pełna świadomość, że jesteśmy mocni. Za chwilę połkniemy kolejne zespoły. Albo i nie. Boskie moce zaczęły się ulatniać, albo wyższych bogów mieliśmy przed sobą. Czołówka powoli się oddalała.

Na rzece pojawiła się cementowania. Trzeba przenieść kajak do kanału i ominąć teren przemysłowy. Wymyślam żeby nie ładować się w kanał tylko gnać na skróty, przez łąkę. W pewnym momencie skrót i kanał się łączą. Widzimy peleton czterech kajaków. Wow! Ale nadrobiliśmy! Wodujemy sprzęt w środek stawki. Dwa kajaki przed nami, dwa kajaki za nami. Jesteśmy na trzecim miejscu. Po chwili okazuje się, że kanał, co rusz jest przyblokowany. Brzegi kanałku są bardzo strome, ale jest z nami siła Konrada, damy radę, rzucam hasło: „Kondzi! wracamy na łąkę!”. Cała scena wyglądała tak: dwóch dzikusów wyleciało z krzaczorów, wrzuciło kajak do wody, włączyło się do ruchu i po 20 metrach wygramoliło kajak po dwumetrowej, stromej skarpie i uciekło z powrotem w krzaczory. Rajd przygodowy. Najważniejsze, że nasze dziczenie jest skuteczne. Dochodzimy do rzeki. W tle słyszymy łamanie gałęzi. Chłopaki utknęli tam na poważnie. Wodujemy kajak, wiemy, że jesteśmy pierwsi. Za nami długo nic.

Miło rozpocząć relację od kajakowych sukcesów. Z resztą (jak można się domyślić) nie było już tak wspaniale. Prawdziwy początek rajdu Navigatoria na trasie Speed to bieg na orientację po Sopocie. 5 kilometrów, 11 punktów do odnalezienia. Startuję razem z Konradem Wtulichem. To nasz drugi wspólny start, rok temu było Dymno. Orientację po Sopocie biegniemy szybko, nawigujemy bezbłędnie i… kończymy bieg na siódmym miejscu. Po biegu na orientacje mamy dwie nietypowe dyscypliny. Pierwsza to siedzenie na molo. Druga to podróż autobusem. Obie okazały się przyjemne i „dyskusyjne”. Postuluję o wprowadzanie ich na większości rajdów.

Autobus przywozi nas nad jezioro Orle. Start odbywa się na podstawie czasów z biegu na orientacje. Musimy patrzeć jak sześć zespołów rusza przed nami. Ale spokojnie, przegonimy ich. Skończymy kajak na pierwszym miejscu. A… już o tym było? No dobra. To potem był rower, potem bieganie, potem znowu rower. Parę punktów odnaleźliśmy gładko, a parę chropowato. Nie było w bystrości naszych umysłów potencjału do utrzymania pierwszego miejsca. Ale na trzecie starczyło. Rajd miał 70 kilometrów i był bardzo przyjemny. Doskonała zabawa dla dużych dziewczynek i chłopców.

Małe dziewczynki i mali chłopcy też mogli w Sopocie pobyrkać. W ramach ramach Navigatoriu była też trasa „Family Adventure”, czyli rodzinny biegu na orientację po Sopocie. Tu wygrał team, który razem ze mną i Konradem do Sopotu przyjechał. Nazwa teamu to: żona i córy Konrada. Oficjalna była jakaś inna. Ale czy to ładnie wygrywać, gdy tata sportowiec jest dopiero trzeci?

Ogromne podziękowania dla wszystkich odpowiedzialnych za to, że miałem tak piękny-trójmiejsko-mławski weekend!

W drodze na rajd, Konrad i córa

Wodowanie sprzętu, czyli jak udaję, że też coś podnoszę

Tzw. uśmiech przedmetowy

Team Radka Literskiego dotarł na metę razem z nami – także mieliśmy dwa trzecie miejsca ex aequo

Picie alkoholu w miejscu publicznym…

… i oblewanie się alkoholem w miejscu publicznym

Podium trasy speed

zdjęcia: pierwsze moje, reszta Furbo.pl

Kilka słów zachwytu nad Dymnem 2012

22 Maj

Gdyby ktoś ze cenę 80 polskich złotych podstawił dla ciebie kajak w dzikie miejsce, dał w rękę zalaminowane zdjęcie satelitarne okolicy,  zaznaczył na nim ciekawe miejsca, zapewnił prowiant na kajak, a po kajaku suty posiłek i nocleg to czy nie byłby to doskonała oferta na weekend? Wszystkie pseudo-promocje czy „grupowe dile” chowają się ze wstydu. Rajdy przygodowe są fascynujące ciekawe, fascynująco niszowe i fascynująco tanie.

Na zawodach Dymno, o którym będzie tu mowa, wpisowe na trasie ekstremalnej wynosiło dokładnie 80zł od osoby. Cena nie obejmowała jednak jedynie trasy kajakowej. W pakiecie jest jeszcze trasa rowerowa i trasa piesza. Być może gdyby kosztowało to tyle ile powinno, czyli 10 razy więcej to ludziska z Warszawy zjechały by tłumnie. Niemniej nie podsuwam takich pomysłów organizatorom. Dobrze jest tak jak jest.  Niewielka grupa pozytywnie zakręconych ludzi i bardzo przyjazny klimat imprezy.

Baza Dymna 2012 było Stare Bosewo, gmina Długosiodło. Na trasie ekstremalnej startowało 20 dwuosobowych ekip. Razem z Rafałem Niedźwiedźińskim ukończyliśmy zawody na 5 miejscu. Rajd miał bardzo ciekawa formułę. Nie było oddzielnych tras na rower i bieg. Uczestnicy mogli sami wybierać jak pokonają trasę. Należało uzbierać 100 punktów, za każdy punkt kontrolny w terenie podbity pieszo były 4 punkty przeliczeniowe, a za rowerowy 2. Było też pewne minimum do zdobycia w każdej dyscyplinie. Mi się ta formuła bardzo spodobała.

Z Rafałem mieliśmy dobry pomysł jak pokonać trasę. W trakcie zabawy zmieniliśmy go jednak na znacznie gorszy. Najpierw chcieliśmy większą część punktów zgarnąć biegiem (tak jak zrobiły zespoły, które zajęły 4 czołowe lokaty). Bieg nam wychodził bardzo dobrze. Biegliśmy szybko, nawigowaliśmy bezbłędne. Zrobiliśmy 43km w 5 godzin, co jest przyzwoitym czasem jak na uliczny maraton, a tu był bieg po polach, łąkach i krzaczorach. Na dodatek woda i prowiant nie w bufetach, ale na plecach.

Pomimo tego,ze biegło nam się dobrze uznaliśmy ze przebiegi są za długie i rower będzie bardziej opłacalny. Nawigacja rowerowa jest jednak znacznie trudniejsza. Trzeba szybciej myśleć i ostrożniej dobierać warianty. Okazało się, ze dla nas to za trudne. Co rusz przepychaliśmy rowery przez jakieś bagno i finalnie wyszło 5 miejsce.

Na koniec jeszcze o wzmiankowanym kajaku. Po prostu totalna bajka. Tak pięknie, tak dziko i tak blisko Warszawy. Podziękowania dla Andrzeja Krochmala i jego ekipy za kolejny wspaniały rajd! Wielkie dzięki tez dla Rafała. Rafał to wymarzony partner na rajd. Spokojny i zawsze optymistyczny. Dzięki Rafał!

A dodam jeszcze, ze pogoda była niezbyt radosna. Wiało, lało i było zimno. Czy komu to przeszkadzało? Nikomu! To jakby zakochana para poszła na randkę w deszczu. Czy byliby mniej szczęśliwi? Czy narzekali by na deszcz? Zapewne nie. Brykanie po deszczu z uśmiechem to naprawdę miła rzecz. Jak ktoś akurat nie ma w planie zakochiwania się to zawsze bez problemu może wystartować w rajdzie przygodowym!

Na koniec galeria zdjęć by Piotr Silniewicz (Silne Studio)

 

Zimowy Rajd 360 stopni w Zamościu

13 Lu

Między -17° a -27° jest taka różnica jak między +27° a + 37°, albo taka jak między miłym kumplem, który zaprasza Cię na piwo, a bandytą, który profilaktycznie przykłada Ci bejsbolem pomimo tego, że zadeklarowałeś grzecznie oddać mu wszystko, o co prosił. Na zimowym radzie 360 stopni klasyczne upiory, demony i strzygi rajdowe miały urlop. Do Egiptu poleciało zmęczenie, senność czy rodzina błędów nawigacyjnych. Nic tu po nich. Nikt by ich nawet nie zauważył. Tu dzielił i rządził demon mróz.

Pierwsze i najważniejsze: Można. Moim partnerem w drużynie był Rafał Niedźwiedźiński. Rafała pierwszy raz zobaczyłem jak po mnie przyjechał. W dzień startu rajdu. Wyswatał nas Maciek Tracz. Wiedziałem tyle, że Rafał jest mocny, należy do teamu inov-8. W podróży z Warszawy do Zamościa okazuje się również, że Rafał jest bardzo ciekawym człowiekiem. Ma tą siłę, której ja próbuję się nauczyć pisząc swojego bloga.

Start jest o 19.00. Jeszcze jest całkiem ciepło, -18°. Prolog to bieg na orientacje po centrum Zamościa. 7km na rozgrzewkę. Biegnę bez rękawic, nie chce zapocić grubych narciarskich, które zabrałem na rower. Punkty są ciekawe. Czasem trzeba przeskoczyć przez wysoki płot lub zjechać na tyłku po wałach fortyfikacyjnych. Kończymy na drugim miejscu. Przed nami tylko Team 360 stopni z arcybiskupem nawigacji, Marcinem Krasuskim na pokładzie.

Rafał pracuje, ja się wygłupiam (fot. A.Jasik)

Zmiana butów na bardziej pancerne (fot. P. Silniewicz)

Wskakujemy na rumaki. Szybko doganiamy i wyprzedzamy Marcina. Rower będzie naszą mocną stroną. Mamy z Rafałem kolce na oponach i identyczną preferencje tempa. Dajemy mocne zmiany i prujemy do przodu. Po pierwszym punkcie kontrolnym Rafał zaczyna mieć kłopoty z zimnem. Temperatura wyraźnie spada. Na rowerze odczuwalna jest zawsze o kilkanaście mniejsza. Stajemy, Rafał upycha pod kurtkę wszystko, co ma w placaku. Jedziemy dalej ale Rafał mówi, że jest bardzo źle z rękami. Zamieniamy rękawice, moje są cieplejsze. Biegniemy żeby się rozgrzać. Wszystko na próżno. Dłonie Rafała nie chcą się ogrzać, zamarzają. Rafał krzyczy z bólu, mówi, że czuje jakby miała palce w ognisku. Musimy szukać ratunku u ludzi. Jesteśmy na pustkowiu, są tu domy, ale wszystkie sprawiają wrażenie, że najmniej czego się się spodziewają to goście. W końcu wybieramy chatę, która wydaje się najmniej opuszczona. Wyraźnie wystraszony gospodarz nas nie wpuszcza. Może zbyt wiele razy oglądał „Mechaniczną Pomarańczą” Kubricka, dziwne stroje i „Proszę otworzyć wydarzył się straszny wypadek”. Na szczęście kolejna próba jest udana.

Nasza wizyta wywołuje pozytywną ekscytacje domowników, którzy schodzą się i schodzą, jakby chałupa miała tysiące komnat. Aaale skąd wy, z kosmosu? …z dworu, aaaale na czym, na ufo? …na rowerach. Ale jest -22°! Wizyta jest bardzo miła. Dostajemy gorącą herbatę od pani domu, omówienie mapy z dziadkiem domu, czy przestrogi o dbaniu o zdrowie od babci domu. Dziadek domu naprawia obcęgami mój zamek od kurtki, który się rozleciał. Za oknem widać raz po raz lampki zawodników, którzy nas wyprzedzają, ale ściganie się dla nas skończyło, jest zbyt ciepło i sympatycznie, żeby czuć i myśleć o czymś innym niż „jak dobrze”.

Czas ruszać w drogę. Jesteśmy rozgrzani i nastroje mamy dobre. Mówię nawet, nie ważne, co się jeszcze wydarzy ta wizyta wystarczy na bardzo udany rajd. Okolice drugiego punktu kontrolnego to kilka kilometrów pchania rowerów w głębokim śniegu. Jesteśmy gdzieś na końcu stawki, więc mamy dobrze przygotowane ślady dla „klasycznego pchacza roweru”. Wyprzedzamy kilka zespołów, ale dłonie Rafała mają dzisiaj pewien próg wytrzymałości. W Kransobrodzie szukamy pomocy w otwartym pensjonacie. W środku jest jakaś impreza, ale w altance nie ma nikogo. Grzejemy się przy ledwo ciepłym piecu. Nagle wpada jakaś pani i nas stanowczo wyprasza. Twierdzi, że impreza zamknięta. Nie musimy jednak prosić aby zmieniła front. Widząc nasze oszronione twarze robi to sama. Zaprasza do środku gdzie jest cieplej i serwuje herbatę z cytryną i cukrem. Po chwili do pensjonatu ładuje się kolejny zespół. Oho! nie tylko my mamy aż takie kłopoty z zimnem. Ale zespół Maćka Moskwy, ratownika GOPR ma bardzo solidne stroje, wpadli po łyka wody i ruszyli dalej.

W końcu my również wykonujemy ruszenie dalej. Szybkim tempem docieramy na przepak. Ilość rowerów po domkiem letniskowym świadczy o tym, że zdecydowanie nie jesteśmy tu pierwsi. W środku jest bardzo przyjemnie. Rozgrzany do granic możliwości kominek i grupa ludzi z minami jakie zapewne zakłada się zaraz po przekroczeniu bram raju. Siesta zajmuje nam 40 minut. Bardzo długo, ale niewiele było zespołów, które robiły to krócej. Przed nami 15 kilometrowy trekking.Trekking zmienia nasze położenie w zawodach. Jesteśmy szybcy. Bezbłędna współpraca przy nawigacji i bieganie nawet tam gdzie jest stromo i trzeba nurkować w śniegu. Po etapie jesteśmy na czwartym miejscu, czyli znowu w czołówce. Druga siesta przy kominku i ruszamy na odcinek rowerowy, który ma kilkanaście kilometrów. Nie za dużo, ale wystarczająco dużo. Jest to rekordowym moment zimna, -27°. Na długim zjeździe moja twarz przestała istnieć. Kilka minut była w hibernacji… czyli powinna też o kilka minut dłużej żyć.

Kolejny przepak to zmiana na narty biegowe. Pierwszy raz mam przyjemność na rajdzie włożyć biegówki. Myślałem, że ta dyscyplina jest trochę na siłę. Łatwiej będzie zdjąć narty i biegiem szukać punktów kontrolnych. Okazało się, że było przyjemnie i szybko. Teren falował łagodnie, także biegówki śmigały w dół kiedy miały taką możliwość, a i w górę były skuteczne. Nawigacja wychodziła nam znakomicie i po tym etapie zbliżyliśmy do trzeciego miejsca, czyli Teamu 360.

Przed nami ostatni etap, czyli 30 kilometrowy rower. Zrobiło się widno, słonecznie i trochę cieplej. Myślimy o powalczeniu o podium. Na rowerze jesteśmy szybsi niż Marcin i Dawid. Szanse są spore. Ruszamy z przepaku z dużym wigorem. Ze zbyt dużym. Zauważam, że Rafał nie ma kasku, musimy wrócić na przepak. Kolejne minuty straty. Ale nic to, jest moc w nogach, więc się nie poddajemy. Jedziemy naprawdę szybko. Przed kolejnym punktem kontrolnym znowu jest głęboki śnieg, czyli pchanie roweru. W pewnym momencie uznaję, że da się już jechać. Próbuję i rzeczywiście jadę, tyle że po chwili zrywam łańcuch. Naprawa okazuje się kłopotliwa. Pewnie każda naprawa przy -20° byłaby kłopotliwa, ale u nas dodatkowe kłopoty sprawia skuwacz. Dało radę rozkuć, ale skuć nie ma jak. Jest za mało miejsca aby wcisnąć bolec, za krótki jest gwint. Zabrałem skuwacz do węższego łańcucha w rowerze szosowym. Rafał wymyśla jakieś sztuczki i w końcu się udaje. Tracimy jednak bardzo dużo czasu i przestajemy myśleć o gonitwie za podium. Pstrykamy sobie foty, dyskutujemy. Jedzie się nam raźno i rześko. Wiemy, że meta niedługo.

Na ostatnim punkcie kontrolnym dostrzegamy jednak Team 360. Są jakieś dwa kilometry przed nami. Do zadania specjalnego na fortyfikacjach twierdzy Zamość osiem kilometrów. Będzie ciężko ale warto spróbować. Raczej ich nie dogonimy, ale jeśli są dwa stanowiska do zadnia to możemy okazać się sprawniejsi na linach. Do Zamościa jedziemy szybkim tempem. Na zadanie specjalne docieramy dwie minuty po chłopakach. Czyli zabawa jeszcze trwa. Niestety zagubiła się obsługa zadania specjalnego i Team 360 szuka ich gorączkowo. Przyłączamy się do poszukiwań. Znajdujemy obsługę i wykonujemy dwa zadania specjalne. Szukanie punktów kontrolnych w lochach fortecy oraz zjazd na linie. Potem na metę, która znajduje się w bazie rajdu, nieco poza centrum. Okazuje się, ze team 360 nie znalazł obsługi i nie wykonał zadań. Oznacza to, że sędziowie będą decydować o wyniku. Decyzja jest, że miejsce mamy czwarte.

Naszą trasę ukończyło 11 zespołów. Wszyscy dokonaliśmy czegoś, co można nazwać oswojeniem zimna. Jeszcze kilka lat temu uważałem, że godzinny trening biegowy przy -20 czynił mnie niezrównanym herosem. Teraz wiem, że człowiek może dostać mapę i w trudnym terenie przebyć 150 kilometrów przy temperaturach dochodzących do -30°. A to i tak nic. Kilka godzin po naszym finiszu, na metę zawitał pierwszy zespół trasy długiej (start mieli dzień wcześniej). Magdalena Łączak, Paweł Dybek, Michał Jędroszkowiak, Maciej Więcek. Ich trasa miała prawie 400 kilometrów. W terenie spędzili 44 godziny. Na drugim miejscu trasy długiej byli Czesi, na trzecim Rosjanie.

Rozsądek powinien zapytać: jaki to wszystko ma sens? Zapewne próżno go szukać. Ale w sobotni wieczór, w pewnej szkole w Zamościu, przy piwie i bigosie siedzieli ludziska naprawdę radośni i uśmiechnięci. I jak któryś z tych ludzi usłyszy od pani w kolejce na poczcie „Mój Boże ale mróz” to reakcją będzie tajemniczy uśmiech.

Dymno 2011 – wielka sześćdziesiątka

16 Maj

Big five, czyli wielka piątka to termin wykuty przez białych myśliwych nawiedzających Afrykę. Mamy tu pięć gatunków zwierząt na które polowanie było wyjątkowo niebezpieczne. Lew, leopard, nosorożec, słoń i bawół. Pomimo tego, że czas okrutnych polowań się skończył termin wielka piątka przeżył i teraz jest jednym z najczęściej powtarzanych słów podczas bezkrwawych łowów.

Nie o afrykańskim safari miał to być jednak tekst, ale o nadbużańskim. Nadbużańskie jest 12 krotnie ciekawsze. Zamiast wielkiej piątki mamy tu wielką sześćdziesiątkę. Tyle punktów trzeba było upolować na trasie ekstremalnej Dymno 2011. Siedemnaście należało ustrzelić przy pomocy roweru, czternaście kajakiem i dwadzieścia dziewięć potraktować z buta. Wśród tej sześćdziesątki nie było ani jednego, który na drodze ewolucji nie wypracowałby doskonałych technik kamuflażu.

Na polowanie wyruszam razem z Konrad Wtulichem. Jeżeli pamiętacie okładkę magazynu „Bieganie” z chłopem z ponadnormatywną szerokością uśmiechu oraz barów to wiecie o kim mowa. Pewnie nie byłoby naszego wspólnego startu gdyby na zawodach MTB Mazovia w Sierpcu nie częstowano Kasztelanem. Ale zamiast wspominać piwne początki tej komitywy ruszamy na trasę. Najpierw rower. Etap ma około 90 kilometrów, kolejność zaliczania punktów dowolna.

Nie wiesz, nie wiesz, nie rozumiesz nic.. czyli mapy na etap rowerowy (fot. silne-studio.pl)

Gdyby kosmici obserwowali nasze zachowanie w lesie, w okolicach pierwszego punktu kontrolnego hipotezy mieli by dwie: 1. dwójka Ziemian testuje wrażenia sensoryczne wynikające z kąpieli we wszystkich okolicznych bagnach i bagienkach 2. dwójka Ziemian bawi się komarami w berka. Na pewno nie wpadli by na to, że 30 minut kręcimy się w kółko ponieważ chcemy podbić kartę startową. Kolejne dwa punkty również sprawiają nam dużo problemów. Nasza nawigacja na początku rajdu to jedna wielka klapa. Można się łudzić, że to złe dobrego początki – ale można też zobaczyć, że Krzysiek Płonka, arcymistrz trudnej nawigacji kończy sektor z tymi trzema punktami równo z nami. To nie złe początki. To Dymno. To naprawdę ciekawe i niewiarygodnie trudne punkty. Minęły 2 godziny. Za nami 3 punkty, przed nami 57.

Etap rowerowy - początek (fot. silne-studio.pl)

Dalszy ciąg etapu rowerowego wychodzi nam jednakże dużo lepiej. A nawet bardzo dobrze. Udaje nam się zgrać nasze odmienne style nawigacji. Konrad uważa, że jak gdzieś przy drodze jest bagno to oczywiste jest, że należy radośnie się w nie władować – nawet jeśli punkt jest zupełnie gdzieś indziej. Ja natomiast uważam, że nie należy wchodzić w bagno nawet jeśli punkt jest dokładnie na tym bagnie. Spotykając się pośrodku nawigujemy precyzyjnie i szybko. Podejmujemy też dwie bardzo mądre i bardzo strategiczne decyzje. 1. tankujemy tyskie do bidonów 2. omijamy odcinek specjalny i punkt kontrolny nr 12. Na odcinku są trzy punkty do odnalezienia, za brak każdego 20 minut kary, za PK12 jest godzina kary. Razem bierzemy na plecy dwie godziny kary. Ale im dalej w las, tym bardziej ta decyzja będzie mieć więcej „plusów dodatnich”. Tu uwaga do wszelkich organizatorów rajdów przygodowych. Możliwość ominięcia punktów kontrolnych bez kosmicznych kar (typu 5 godzin) a z rozsądnymi karami (typu 1 godzina) bardzo uatrakcyjnia zabawę. Ta gąbka w środku czaszki zyskuje dodatkowe możliwości na różne taktyczne zagrywki.

Etap rowerowy - środek (fot. Szymon Szkudlarek)

Po etapie rowerowych jest kajak. Powinniśmy dostać tu jakąś karę za sam wygląd Konrada. Ja się guzdrałem na przepaku, a Konrad ruszył do przodu. W jednym ręku miał mapę (którą oglądał), w drugiej kanapkę i butelkę wody (które zagryzał i popijał), a z tyłu za nim, niczym pinczer na smyczy szedł sobie kajak. Ten widok wprawił w osłupienie zarówno mnie jak i całą obsługę punktu kajakowego. Na kajak były dwa sposoby – albo walczyć z nurtem Bugu, albo wykorzystać okoliczne jeziorka i siłę mięśni Konrada do przeciągnięcia kajaka po glebie. Wybraliśmy to drugie. Dzięki temu punkty zgarnialiśmy płynąc z nurtem. Szybko i przyjemnie. A nawet bardzo przyjemnie.

Przy Konradzie wyglądam jak krasnal ogrodowy... (fot. Bartosz Niezgódka)

Na koniec solidna dawka biegania. Etap pieszy ma około (czyli znacznie ponad) 30 kilometrów podzielonych na trzy części, czyli trzy mapy. Bieg na orientacje, klasyk (czyli trekking) i znowu bno. Konrad mówi, że nie jest w formie i będziemy musieli omijać punkty. Ale nie za bardzo wiem co to „nie w formie” w konradowym języku oznacza. Tempo mamy bardzo dobre i to raczej Konrad jest tym wyrywającym do przodu. Nawigacja wychodzi nam doskonale. Cały czas stosujemy „złoty środek” pomiędzy zawsze lepiej po bagnach i krzaczorach (Konrad) i zawsze lepiej po drogach (ja). Konrad mimo wszystko optuje za pominięciem punktów odchylonych od trasy. Na kajaku okazało się, że miejsce mamy drugie. I to takie bardzo drugie, czyli musiałby zdarzyć się niezwykły cud żeby dogonić pierwszy zespół (z wymiatającym Pawłem Janiakiem na pokładzie) oraz zwyklejszy ale jednak cud aby dogonił nas peleton drużyn walczących o miejsce trzecie. Po negocjacjach godzę się na ominięcie jednego PK na pierwszym bno (30 minut kary) i jednego na drugim bno (30 minut kary).

Na metę wpadamy po 15 godzinach rajdu. Razem z bonusowymi 3 godzinami – nasz czas to 18 godzin. Upolowaliśmy 54 punkty z wielkiej sześćdziesiątki.

I co z tego wszystkiego wynika? Na pewno puchar do postawienia na szafce. Ale oprócz pucharu jeszcze tysiące dużo ważniejszych pamiątek. Dawno nie byłem na rajdzie przygodowym i zapomniałem już jakie to smaczne. Zapomniałem już jakie to uczucie gdy człowiek spędza tyle czasu w naturalnym środowisku. Zapomniałem już jakie to naturalne środowisko jest piękne i dzikie. Dymno było wyśmienitą okazją żeby sobie to przypomnieć.

Prosto spod prysznica na dekorację (fot. Szymon Szkudlarek)